Dzień drugi, to Dolne i Nove Diery. Horne, podobno najciekawsze, zostawiliśmy, by wrócić.
Diery to po polsku "Dziury" i to słowo genialnie oddaje klimat i charakter tych miejsc - wąskich, krętych wąwozów, skalnych kanionów, które przez wiele wiele lat rzeźbiła płynąca z dużą siłą woda, wyrzeźbiła miejsca pełne załomów, urozmaiconych reliefów, cienistych szczelin, skalnych schowków, zwężeń, rozszerzeń. Słońca w wielu miejscach nie uświadczysz, gdy się pojawia przy wodospadach, dodaje cudownej poświaty i magii, dużo miejsc zacienionych, pełnych wilgoci, ale takiej ciekawej, miłej jakiejś, górskiej.
Heli przechodziła przez Diery dużo na własnych nogach, zafascynowana drabinkami, mostkami, wąskimi przejściami, tryskającą z przeróżnych miejsc wodą, dużo u mnie na rękach, bo często przejście w nosidle było po prostu niemożliwe.
Ciekawy dzień! ciekawy
Trzeciego dnia moczyliśmy się w podobno największym w centralnej Europie parku wodnym, w którym największym minusem był dziki tłum, a największymi plusami ciepluteńkie, cudne wody termalne i widoki na Zachodnie Tatry.
Czwartego natomiast moczył nas deszcz, psując wszystkie wtorkowe plany (wejście na Veľký Kriváň, najwyższy szczyt w grupie górskiej Małej Fatry), pozostało nam więc założenie kurtek i powolne snucie się po małych, pustych słowackich wioskach, wioseczkach, miastach, miasteczkach. W jednym z nich, noszących nazwę Žilina, w opisie którego w przewodniku K. znalazł, że to "miasto tętniące życiem", po godzinie 19. nawet Štúrbaks café & bistro było puste, a w poszukiwaniu smacznej smotanovej zmrzliny, czyli lodów śmietankowych trafiliśmy do McD, w którym to, atrakcją niespotykaną był żółw o dwóch głowach! serio, żywy był,ruszał się, choć z trudem, sama stałam i uwierzyć własnym oczom nie mogłam. A to było przygód kilka :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz